Do Bangkoku docieram okolo 10.30 rano. Zgodnie ze wskazowkami Rough Guide wybieram autobus, który dowozi mnie niemal pod sam hotel w dzielnicy Banglamphu, w której laduje wiekszosc budzetowcow z Europy i swiata.
To ponad 8-milionowe miasto, które notabene posiada 40 razy więcej mieszkancow niż drugie najwieksze miasto Tajlandii, Chiang Mai, jest w niedziele tak zakorkowane, ze w pewnym momencie kierowca autobusu wylacza silnik bo od ponad 5 minut autobus nie posunal się nawet pol metra do przodu. Siedzimy i czekamy, a klimatyzacje posiada jedynie parę procent autobusow w miescie. Ten ktorym jade nie posiada. W koncu ruszamy, kilkukilometrowy odcinek jechalismy niemal godzine.
Bangkok nie jest starym miastem, został zalozony kilka lat po zniszczeniu Ayutthaya. Oficjalna date wyznacza oddanie do uzytku Wielkiego Palacu w 1782 roku. Od czasu jego zalozenia udalo się jednak zabetonowac niemal kazdy centymetr kwadratowy ziemi. Zieleni to tutaj niewiele uraczysz. Część osob chodzi w maskach, zapewne przed smogiem, chociaz chyba akurat go nie ma.
Jest niewiarygodny wybor jeśli chodzi o ilosc straganow z jedzeniem. Jest ich mnostwo i są praktycznie wszedzie. Ja już jednak majac swiadomosc nieodleglego powrotu do Europy jednego dnia jem pizze a innego Big Maca. Niemniej z nowosci dla mnie skosztowalem zupy z owocow morza. I muszę powiedziec ze bez pol litra wody to się do miski zupy nawet nie ma co zabierac. Bo wypali usta.